Tytuł: Od czego jest rodzina
Paring/Postacie: Dean, Castiel, Sam
PS.1. Rzecz się dzieje po wydarzeniach z ósmego sezonu, więc jeśli do niego nie dobrnęliście, omińcie szerokim łukiem tego fika. No, chyba że ciekawość jest silniejsza i lubicie spoilery. Fik przedstawia moją własną wersję początku 9 sezonu, dlatego ZERO seksu i ZERO jakiegokolwiek Destiela. Choć i tak ci co chcą, to się dopatrzą. :P Swoją drogą- ciekawe, czy moja wersja się sprawdzi?;>
PS.2. No i Boston w stanie Massachusetts. Bo Misha Collins. Nie mogłam się powstrzymać. :D
PS.3. Ciekawostka: Według Wikipedii, Samael to ,,anioł śmierci, dostarczyciel wyroków śmierci, uwodziciel", ale także to imię demona.
-Mamy robotę- odezwał się Sam, ślęcząc nad laptopem- wygląda to na sprawkę demonów.
-Teraz wszystko wygląda na sprawkę demonów- odparł Dean, pociągając szczodrze z butelki, nie odrywając wzroku od telewizora- zwłaszcza, że w pokoju obok kisimy Króla Piekieł. To tylko kwestia czasu, aż nas wyniuchają.
-Poradzimy sobie- odpowiedział Sam, choć nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.
-Taa, z pewnością. Zwłaszcza, że skończyły nam się dopalacze.
Zerknął wymownie w stronę okna. Na parapecie siedział Castiel, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w obraz za oknem. Nie przypominał ani trochę dawnego Casa.
Cóż, tak naprawdę nie był dawnym Casem. Dawny Cas pewnie stałby na środku pokoju, ze spuszczonymi wzdłuż boków rękami, z kompletną obojętnością wypisaną na twarzy i w oczach, w tym swoim płaszczu, krawacie i białej koszuli zapiętej na ostatni guzik. I pewnie prawiłby Deanowi morały na temat picia w pracy i tego, że spróbuje uratować Niebo po raz setny.
Teraźniejszy Cas siedział w najdalszym rogu pokoju, obejmując rękami kolana, z twarzą wykrzywioną w grymasie bólu. Włosy sterczały mu na wszystkie strony a pod niebieskimi oczami malowały się fioletowe sińce. Miał na sobie czarny t-shirt Deana,( o co najmniej numer na niego za duży), spodnie Deana (podwinięte w nogawkach dwa razy) i jego stare adidasy( o dziwo dobre). Płaszcz i reszta ubrań w których zwykł chodzić będąc w swoim naczyniu, leżały schowane w bagażniku. Castiel kategorycznie odmówił zakładania tych rzeczy, ponieważ za bardzo przypominały mu o tym, kim był jeszcze kilka tygodni temu.
Mówiąc wprost, Castiel stał się człowiekiem. O ile będąc aniołem, wszystkie aspekty życia ludzkiego wprawiały go w dezorientację i konsternację, o tyle będąc człowiekiem czuł się całkowicie zagubiony i próbował radzić sobie w mało skuteczny sposób. Choć wyrażenie ,,radzić sobie" było chyba za dużym określeniem dla tego, co robił Castiel. Dzień zaczynał od opróżnienia połowy butelki whisky, a potem siadał w najdalszym kącie pokoju i milcząco wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, w towarzystwie kolejnych butelek piwa, spędzając tak cały dzień, żeby wieczorem opróżnić do reszty zaczętą rano whisky i pójść spać. Dean z początku myślał, że Castiel po prostu musi się oswoić z nową sytuacją a przede wszystkim uporać się ze wspomnieniami, bo właśnie to było według niego najgorsze. Wspomnienia, które Castiel zabrał ze sobą na Ziemię kiedy spadał z Nieba razem ze swoimi braćmi i siostrami, odarty z Łaski przez Metatrona.
Jednak mijały kolejne tygodnie, a Castiel coraz bardziej zapadał się w alkoholowe otępienie. Dean zaczął się poważnie niepokoić, że Cas popadnie w alkoholizm. Próbował z Samem z nim porozmawiać, jednak Castiel odmawiał jakiejkolwiek rozmowy na temat czegokolwiek, co tyczyło się aniołów. Jakakolwiek wzmianka o aniołach i Niebie sprawiała, że alkohol zaczął niknąć w tempie dwa razy szybszym, niż zazwyczaj.
Również teraz Castiel wpatrywał się w okno, jednak jego wzrok zdawał się przenikać dalej. Wpatrywał się w coś, czego ani Dean, ani Sam nie mogli dostrzec. Na parapecie obok jego kolan stała opróżniona prawie w pełni butelka piwa. Które to już? Dziewiąte? Dziesiąte? Dean sam nie wiedział. Zgubił rachubę przy piątym.
-Ten przypadek jest okropny- mruknął Sam- facet zamordował żonę i trójkę swoich dzieci. Uparcie twierdzi, że kazał mu to zrobić demon Samael.
-Samael?- Dean uniósł brew, spoglądając znów na telewizor- pierwsze słyszę.
-Nie ma się co dziwić-odparł Sam, mrużąc oczy- szerzą się jak zaraza, odkąd anio... -urwał, zerkając okiem na Castiela-odkąd zaszły pewne zmiany.
Castiel sprawiał wrażenie, jakby nie dotarły do niego słowa Sama, ale ledwo zauważalny tik w policzku i paznokcie wbite w ramiona niemal do krwi dowodziły, że doskonale słyszał.
-Pewnie zaczynają szukać Crowleya- powiedział Dean, powstrzymując się od tego, aby odciągnąć mu dłonie od ramion- mają pecha, bo jest tutaj tyle demonicznych pułapek, że pewnie czują je z promienia trzech kilometrów.
-Co nie zmienia faktu, że można przyjrzeć się bliżej temu przypadkowi. Wolę się czymś zająć, niż siedzieć na tyłku ze świadomością, że demony robią co chcą, a upadłe anioły błądzą jak we mgle.
Sam zatkał sobie usta dłonią, ale było już za późno. W pokoju rozległ się zduszony jęk. Castiel przeciągnął paznokciami od ramion do łokcia, które zostawiły głębokie, krwawe rany, z których zaczęła sączyć się krew.
-Cas, przestań, do cholery!- krzyknął Dean, zrywając się z kanapy.
Podszedł do Castiela, chwycił go za nadgarstki i odciągnął je od rany. Opadły bezwładnie wzdłuż boków. Castiel nadal wpatrywał się w przestrzeń, lecz teraz zaciskał wargi z bólu.
-Przepraszam, Cas- wyszeptał zakłopotany Sam- Jezu, stary, wybacz.
-Gdzie było to morderstwo?-spytał Dean obserwując, jak stróżki krwi płyną po ramieniu Castiela i kapią na parapet.
-Boston w stanie Massachusetts.
-Jedziemy z samego rana. Posprzątaj w końcu ten bajzel z tylnego siedzenia. Cas musi gdzieś usiąść.
-Jesteś pewien, że to dobry pomysł, żeby on...
-Nie zostawię go tutaj, aby zapił się na śmierć- przerwał stanowczo Dean. Albo się wykrwawił- dodał w myślach.
Sam znów chciał zaoponować, ale Dean syknął:
-Lepiej nic już nie mów.
-Pójdę przycisnąć Crowleya- mruknął Sam, podnosząc się z krzesła i unikając jego
wzroku- może będzie coś wiedział o tym Samaelu.
-Taaa.
Sam wyszedł. Dean poczekał, aż rozlegnie się odgłos zamykanych drzwi w pokoju obok, a potem sięgnął po ręczniki kuchenne i podszedł do Castiela.
-Przyłóż-powiedział, wyciągając w jego stronę ręczniki.
Zero reakcji. Dean westchnął i sam przyłożył je do ran. Castiel drgnął. To musiało boleć.
-Dlaczego sobie to robisz, Cas?- spytał.
Nadal nic.
Dean pokręcił głową z rezygnacją. Chwycił butelkę z której Castiel wcześniej pił i odwrócił się w stronę drzwi. Kładł rękę na klamce, kiedy usłyszał ledwo słyszalne:
-Dean.
Zamarł z dłonią na klamce i odwrócił się powoli w stronę pokoju, chcąc się upewnić, czy się nie przesłyszał. Przygnębione spojrzenie które Castiel w niego wbijał utwierdziły go, że pierwszy raz od dwóch tygodni przemówił.
Castiel podkurczył nogi, robiąc trochę miejsca na parapecie. Dean uniósł brwi zaskoczony, ale skorzystał z zaproszenia i usiadł obok niego.
-Ja... chcę porozmawiać- wychrypiał Castiel, znów spoglądając w okno, nieco bardziej przytomnym wzrokiem. Głos miał skrzekliwy, jakby dawno go nie używał. I tak w istocie było- ja... spróbuję.
-Czas najwyższy.
-Czy mogę dostać to z powrotem?- Castiel spojrzał tęsknie na butelkę, wyciągając dłoń.
-Nie- odparł stanowczo Dean, odsuwając butelkę poza zasięg jego rąk- od dzisiaj koniec z piciem.
-Ty też pijesz- zabrzmiało to jak wyrzut.
-Owszem. Ale jest podstawowa różnica pomiędzy piciem a zapiciem, Cas. Ty tracisz kontakt z rzeczywistością codziennie o jedenastej. Jedenastej rano, Cas.
-Nie rozumiesz- wyszeptał Castiel, wpatrując się w swoje kolana- to... alkohol pomaga mi zapomnieć. Uciec od tego.
-Od czego?
-Od tego, kim byłem. Kim się stałem.
-Długo masz zamiar tak uciekać?- spytał Dean- Cas, omijanie problemu nie sprawi, że on zniknie.
-To co według ciebie mam zrobić?- spytał Castiel, wreszcie spoglądając mu w oczy. Były pozbawione życia i wilgotne- co ja mam zrobić, Dean?
-Stań w końcu z prawdą twarzą w twarz. Byłeś aniołem. Teraz jesteś człowiekiem.
I nie zmienisz tego w najbliższym czasie. Pogódź się z tym.
Słysząc słowo ,,anioł", Castiel sięgnął do ran, ale Dean w porę chwycił go za nadgarstki.
-Nie-powiedział łagodnie, ale stanowczo.
Castiel wpatrywał się przez chwilę w swoje ręce, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał, a potem położył je na kolanach.
-Wciąż krwawisz- zauważył Dean, obserwując z niepokojem powiększające się plamy krwi na ręcznikach.
Castiel wzruszył ramionami.
-Przecież to boli.
-Owszem- powiedział Castiel- ale mój ból pozwala mi nie myśleć o... innych.
-Jakich innych, Cas?
Castiel wpatrywał się w okno z takim uporem, jakby chciał roztrzaskać szybę.
-Jakich innych?- powtórzył Dean.
-O... aniołach- Castiel wypowiedział to słowo tak szybko, jakby się bał, że się rozmyśli. Zacisnął wargi i znów uniósł dłonie aby rozdrapać rany, ale Dean i tym razem go powstrzymał. Castiel cofnął ręce.
-Kiedy sprawiam sobie ból, nie myślę o tym, jakie cierpienie przyniosłem innym aniołom- wyszeptał.
Po tych słowach coś w nim pękło. Zwiesił ramiona i opuścił głowę. Po chwili dało się słyszeć ciche łkanie.
-Cas- wyszeptał Dean, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć.
Castiel uniósł głowę i spojrzał na niego. Jego oczy lśniły od łez, ale oprócz bólu Dean dostrzegł w nich ulgę, jakby Cas zrzucił z siebie coś, co od dawna mu ciążyło.
-Wiesz, co jest najgorsze, Dean?-spytał Castiel łamiącym się głosem- nie brak Łaski, którą odebrał mi Metatron. Nie wspomnienia, które mi zostawił. Zasłużyłem na gorszą karę, niż wygnanie z Nieba. Zasłużyłem na śmierć. Najgorsze jest poczucie winy, Dean. Zaufałem nieodpowiedniemu aniołowi. W zamian moi bracia i siostry zostali wygnani z Nieba i skazani na chodzenie po Ziemi w ludzkich powłokach. Zawiodłem ich, Dean. Zawiodłem swoją rodzinę. Wiesz jak to jest, kiedy zawodzi się własną rodzinę, prawda?
Dean usłyszał w jego głosie tyle cierpienia, że zabrakło mu słów. Doskonale wiedział, o czym mówi Castiel i wiedział, jak bardzo boli świadomość, że zawodzi się własną rodzinę. Raczej nie dostałby nagrody Syna Miesiąca.
-Chciałeś naprawić Niebo- powiedział, chcąc choć trochę zmniejszyć poczucie winy Castiela.
-Taaak, tylko nie potrafiłem dostrzec, że za każdym razem, kiedy próbowałem je naprawić, skutek był odwrotny do zamierzonego. Tym razem zaufałem nieodpowiedniemu aniołowi.
-Cas, nie wiedziałeś. Nikt nie wiedział. Zresztą sam doskonale wiesz, jaka sytuacja panowała w Niebie. To była jedna wielka anarchia. Anioły walczyły między sobą. Kilku chciało cię nawet zabić. A Naomi? Najpierw zrobiła ci pranie mózgu, a potem powiedziała, że cię wysłucha, jeśli będziesz chciał wrócić.
-Trzeba było jej posłuchać- jęknął Castiel, przeczesując palcami włosy- może uratowałbym ją przed Metatronem.
-Cas, ona próbowała cię nakłonić do zabicia mnie- odparł Dean. Zauważył, że oczy Castiela znów się zaszkliły na wspomnienie tego wieczoru w krypcie, kiedy omal nie przebił Deana mieczem- a Metatron jest skrybą, spisał Słowo Boże, był najbliżej Niego. Każdy by się nabrał.
Dean mówił cokolwiek, aby choć trochę ulżyć mu w cierpieniu, bo od patrzenia na tak zdołowanego,cierpiącego i tak przerażająco ludzkiego Castiela zaczęły piec go oczy.
-Dorwiemy go Cas- powiedział twardo- wszystko w swoim czasie.
Castiel popatrzył na niego a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Po chwili jednak sposępniał i Dean poczuł, że Castiel nie powiedział mu jeszcze wszystkiego.
-No?
-Jest jeszcze coś. Takie... uczucie. Towarzyszy mi, kiedy się budzę i kładę spać. Czuję wściekłość. Nieustannie myślę o tym, do czego doprowadził Metatron. Myślę, żeby się zemścić. Czuję złość. Wściekłość. Chcę krzyczeć i płakać jednocześnie. Ja... pragnę go zabić, Dean- ostatnie zdanie wypowiedział tak cicho, jakby się wstydził.
-To się nazywa nienawiść, Cas. Pojawia się wtedy, kiedy ktoś bardzo dotkliwie krzywdzi ciebie lub tych, których kochasz.
-To uczucie jest złe, prawda?
- A czujesz, żeby było złe?
Castiel popatrzył w okno, pogrążając się w zadumie. Po kilku sekundach popatrzył na Deana i odpowiedział ze spokojem:
-Tak. Ale z drugiej strony, wydaje mi się to słuszne. To uczucie... nienawiść ... jakby trzyma mnie przy życiu.
-Nienawiść często pomaga przetrwać, ale nie możesz jej pielęgnować w sobie zbyt długo, bo inaczej cię zniszczy.
Castiel kiwnął głową ze zrozumieniem.
-Czy ty kogoś nienawidzisz, Dean? Tak mocno, że chcesz go zabić?
-Tak, Metatrona.
Castiel spojrzał z zamyśleniem w okno.
-Ta nienawiść zniknie dopiero wtedy, kiedy on zniknie z powierzchni ziemi, prawda?
-Tak, Cas- odpowiedział Dean- jednak zanim dostaniemy go w swoje ręce, musimy zacząć od rzeczy mniejszych.
-Na przykład?- Castiel uniósł pytająco brew.
-Demon, którego znalazł Sam- odparł Dean- nic tak nie poprawia samopoczucia, jak wysyłanie demonów tam, skąd przyszły.
-Zostanę tutaj.
-Cas...
-Czuję się taki bezużyteczny, Dean!- Dean aż się wzdrygnął, słysząc podniesiony głos Castiela- nie mogę odsyłać demonów do Piekła, nie mogę uleczać ani przemieszczać się z miejsca na miejsce. Jestem tylko upadłym aniołem, który stara się być marną imitacją człowieka. Codziennie rano boli mnie głowa, język klei mi się do gardła, jestem głodny. Kiedy zjem, chce mi się rzygać, boli mnie brzuch, jestem zmęczony i ciągle chce mi się spać. Nie umiem prowadzić Impali ani posługiwać się bronią, moje zdolności interpersonalne wołają o pomstę do nieba i nawet nie potrafię kupić sobie ubrań. Jestem do niczego, Dean. Jestem dla was ciężarem.
Rozsadzany frustracją, zaczął skubać jedną z czterech krwawych, pociągłych linii na lewym ramieniu.
-Cas, przestań. Proszę- Castiel zacisnął dłonie w pięści i splótł ręce na piersi- nie jesteś żadną marną imitacją człowieka. Utraciłeś Łaskę i się załamałeś. Każdy by się załamał. To normalne, że się pogubiłeś. To właśnie czyni nas ludźmi, Cas. Upadek i zdolność podnoszenia się po porażce. Boli cię głowa, bo codziennie budzisz się na kacu. Jesteś głodny i zmęczony, bo od kilku tygodni twój żołądek trawi prawie sam alkohol. Nie umiesz prowadzić Impali i tak zostanie, dla dobra nas wszystkich. Posługiwanie się bronią to kwestia treningu i poświęcenia temu trochę czasu. Z czasem sam dostrzeżesz, kiedy się odezwać a kiedy trzymać język za zębami. Zakupy i inne przyziemne sprawy dadzą same o sobie znać. Nie jesteś dla nas ciężarem, Cas. Nie obchodzi mnie, czy jesteś aniołem, czy człowiekiem. Chcę po prostu, żebyś wziął się w garść i nam pomógł.
Castiel uniósł głowę i spojrzał na niego. Dean dostrzegł w jego oczach mieszaninę uczuć, które były mu obce w czasie, gdy był aniołem: ból, strach, zdezorientowanie, obawę. I coś, co ostatecznie upewniło Deana w tym, że Cas jest człowiekiem: nadzieję.
-Daj sobie szansę, Cas- powiedział cicho- i daj szansę mnie i Samowi. Daj sobie pomóc.
-Dean...
-Proszę, Cas.
-Ja... się boję.
-Nie zostawimy cię samego. Tylko nam zaufaj. Zaufaj mi.
Castiel patrzył na niego przez dłuższą chwilę. Na jego twarzy wyraźnie było widać, że toczy wewnętrzną walkę. Po chwili powiedział spokojnie:
-Dobrze, Dean.
Dean odetchnął z ulgą. Zszedł z parapetu.
-W porządku, Cas. Teraz połóż się spać i odpocznij. Jutro wracamy do roboty i trochę cię podszkolimy. Będzie dobrze, Cas. Dorwiemy Metatrona. Dorwiemy tego skurwiela, choćby miała to być ostatnia rzecz jaką zrobię. Przysięgam ci to, Cas. Jeszcze odzyskasz skrzydła- dodał, klepiąc go w ramię i wychodząc z pokoju.
-Dziękuję, Dean.
Dean odwrócił się w drzwiach i spojrzał na Castiela. Uśmiechał się i był to uśmiech szczery, bo rozświetlił jego twarz, a z oczu biła niewypowiedziana wdzięczność.
-Nie ma sprawy, Cas - odparł Dean, również się uśmiechając- od tego jest rodzina.